poniedziałek, 25 stycznia 2016

Kawa "po egipsku"

Podczas urlopowych pobytów poza granicami naszego kraju, wielu z nas szuka restauracji lub barów, gdzie można znaleźć dania i napoje kuchni już nam znanej. Szczególnie dotyczy to krajów egzotycznych. Szkoda jednak nie spróbować smaków regionalnych, bo taka okazja może się nie powtórzyć. Ze względu na sytuację w Afryce Północnej, nie jest wykluczone, że mój pobyt w Egipcie był ostatni i więcej nie będę miał okazji korzystać z oryginalnej kuchni egipskiej.
Nie będę się zagłębiał w opisy dań egipskich, które próbowałem, bo znajdziecie je na blogach kulinarnych, łącznie z recepturą i sposobem przyrządzania. Wymienię tylko najbardziej popularne, które uważam za bardzo smaczne: kofta - mięso wołowe pieczone na rożnie, mocno przyprawione, torli - duszone warzywa dodawane do dań mięsnych, falafele - klopsiki i nieodłączny aysz, czyli cienko wypiekany chleb.
Dla mnie najważniejsze było spróbowanie kawy egipskiej, przygotowywanej w tradycyjny sposób. Omijając szerokim łukiem restauracje dla turystów, udało mi się znaleźć malutką kawiarnię z dwoma stolikami na zewnątrz, gdzie serwowano kawę i tylko kawę, oczywiście po egipsku.

Przygotowywanie kawy w tygielkach 
Młynki, a raczej młyny, do mielenia kawy

Obserwowałem przygotowanie i sposób parzenia, a na zakończenie zaopatrzyłem się w kilogram kawy i tygielek mosiężny (kanaka) żeby po powrocie do Polski, jeszcze jakiś czas móc się delektować smakiem. 

Degustacja. Woda mineralna to zaopatrzenie własne. Do kawy podawana jest czysta woda, ale ze względu na obawy przed "zemstą faraona" wolałem wodę butelkowaną.

Moje zakupy "na później"

Parzenie polega na wsypaniu do tygielka, wypełnionego w 2/3 zimną wodą, dwóch łyżeczek bardzo drobno zmielonej kawy, cukru (według uznania, ale zwyczajowo dwie kopiate łyżeczki) i kilku ziaren kardamonu. Podgrzewana woda powoduje tworzenie pianki, która podnosi się do brzegów tygielka i wtedy należy zdjąć go z ognia. Nie można dopuścić do wrzenia wody, bo gotowanie zabija aromat. Serwowana jest w małych kamionkowych filiżaneczkach. Jest bardzo mocna i słodka. Jak dla mnie - pycha.

Oczywiście trudno żeby w mieście parzyć kawę wkładając naczynie w gorący piasek przy palenisku, chociaż podobno dopiero tak parzona jest naprawdę „Egipska“.

piątek, 25 grudnia 2015

Świąteczny jarmark 2015

Jak co roku, obowiązkowo, odwiedziłem świąteczny jarmark na wrocławskim rynku. Było pięknie, kiczowato i nastrojowo. Brakowało niestety śniegu, więc atmosfera była raczej wiosenna niż zimowa.






wtorek, 24 listopada 2015

Krótka fotohistoria

Moje spotkanie z fotografią zaczęło się dawno temu, od momentu otrzymania aparatu fotograficznego „Ami“. 

Aparat polskiej produkcji "Ami"

Wprawdzie mieliśmy w domu aparat „Start 66“, ale był zbyt wartościowy żeby dzieci się nim bawiły. „Ami“ był w sam raz dla kogoś, kto o takich pojęciach jak migawka, przysłona czy czas naświetlania nie miał najmniejszego pojęcia.

Profesjonalny "Start 66"

Wraz z pojawieniem się aparatu, którego obsługa polegała na wciśnięciu spustu migawki i przewinięciu kliszy o jedną klatkę, powoli poznawałem dalsze czynności, niezbędne do uzyskania odbitki na papierze fotograficznym. Pierwszy sprzęt, to 4 kuwety przeznaczone na wywoływacz, utrwalacz i dwie na wodę do płukania. Poza tym niezbędny był koc do zasłaniania okna i drugi do zakrycia szczelin w drzwiach, oraz sznurek i przyszczypki do wieszania mokrych zdjęć. Żarówkę w żyrandolu zamieniało się na czerwoną i ciemnia gotowa. Pierwsze odbitki miały wymiar 6x6 cm, tak jak film z aparatu, i naświetlane były w drewnianej ramce stykowej. Z czasem ciemnia wzbogaciła się o powiększalnik Krokus, maskownicę do wyznaczanie formatu odbitki, koreks do wywoływania kliszy i zegar ciemniowy. Po opanowaniu techniki uzyskiwania odbitek, aparat „Ami“ wymieniłem na profesjonalny, jak na tamte czasy, „Zenit B“ i drugi do zdjęć w podróży „Vilia“ - mały, lekki, prosty w użyciu. 

Klasyk czasów PRL "Zenit B"

Poręczna i lekka "Vilia"

Fotografię czarno-białą zastąpiły kolorowe slide „Orwo“, których wywoływanie pozostawiało się jedynemu w Polsce laboratorium do tego procesu przystosowanym, z siedzibą w Bydgoszczy. Ciemnia fotograficzna została definitywnie zlikwidowana wraz z kupnem aparatu „Zenit 12XP“ z obiektywem Helios 44M-4, 58mm f=1:2, który zawierał już pewne elementy elektroniki. 

"Zenit 12 XP" 

Następnym, moim, ostatnim już aparatem analogowym, była Praktica „BC 1“ z obiektywami: Pentacon-Prakticar 50mm f=1:1,8 i, 20mm f=1:2,8 i obiektywem makro 70-210, f=4-5,6. 

"Praktica BC 1 electronic"

Ten ostatni zestaw służył mi długo i nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Czas biegł, technika się rozwijała i pojawiły się pierwsze aparaty cyfrowe. Minęło jeszcze kilka lat, zanim jakość zdjęć dygitalnych zaczęła być zadowalająca i mogła konkurować z aparatami analogowymi. A że trudno było mi się rozstać z moją ulubioną Prakticą, zdecydowałem się na aparat cyfrowy stosunkowo późno, bo dopiero wtedy, kiedy coraz trudniej było znaleźć zakład fotograficzny zajmujący się wywoływaniem filmów. W międzyczasie miałem też krótki epizod z Lomokamerą, z czystej ciekawości, co też za zdjęcia można nią uzyskać. 

Lomo

Nowa, wygodna technologia, czyli aparat-komputer-drukarka, spowodowała że zdecydowałem się na kupno aparatu cyfrowego, Sony Cyber-shot DSC W200, z rewelacyjną jak na tamte czasy rozdzielczością 12,1 MP której nawiasem mówiąc mała matryca i tak nie jest w stanie wykorzystać. 

To już cyfrowy "Sony"

Aparacik swoje odsłużył i jako „kieszonkowy“, towarzyszył mi zawsze i wszędzie. Nadszedł jednak czas, żeby powrócić do fotografii „na serio“ i kupiłem Nikona 7200 z obiektywem kitowym 18-105 f=3,5-5,66 i dokupiłem teleobiektyw 55-300 f=4,5-5,6. Półka średnia, ale nie param się fotografią zawodowo, więc w zupełności mi wystarczy, przynajmniej na razie. 

"Nikon D 7200" z wyposażeniem.
Po lewej stronie 3 makropierścienie + pierścień pośredni Nikon-M42 + obiektyw Helios

Dopóki Sony działa, też będzie w użyciu, jako aparat zapasowy i może być w niektórych sytuacjach, wymagających dyskrecji, bardzo przydatny.


Tak w wielkim skrócie przedstawia się moja historia fotografii od strony technicznej. 

poniedziałek, 9 listopada 2015

Idzie nowe

Trzech rzeczy brakuje mi najbardziej; wolnego czasu, wolnego czasu i wolnego czasu. Po przerwie ponawiam próbę wygospodarowania przynajmniej pół godziny na prowadzenia bloga. Zmieniłem layout na prosty, bardziej przejrzysty, z nowocześniejszą szatą graficzną. Będzie więcej zdjęć i krótsze teksty. Zrezygnowałem z zakładek które ograniczały tematykę postów. Jesienna aura to idealny czas na "prace domowe", czyli między innymi pisanie postów.


sobota, 26 kwietnia 2014

Selinunt




Świątynia Hery w zespole Templi Orientali, widziana z Akropolu
Święta minęły i znów znalazłem czas na wspomnienia z podroży po Sycylii. Tym razem jest to Selinunt, osada założona prawdopodobnie w 651 r. p.n.e. i położona na zachodnim wybrzeżu wyspy, na miejscu doryckiej osady rolniczej Megara Hyblaea (ok. 628 r. p.n.e.). Teren ten dzięki żyznej ziemi przyciągał osadników. Niestety w 409 r. p.n.e. sprzymierzona z Syrakuzami przeciwko Kartaginie, uległa w walce z armią Kartaginy pod wodza Hannibala i wojskami Segesty, konkurującej z Selinuntem. Nigdy więcej Selinunt nie podniósł się z upadku i mimo że jeszcze istniał prawie 150 lat, powoli chylił się ku upadkowi, aż do całkowitego unicestwienia w I wojnie Punickiej. Do zniszczenia przyczyniły się również kilkakrotne trzęsienia ziemi. Dopiero w 1820 roku rozpoczęto prace archeologiczne, których efekt możemy dzisiaj podziwiać. Do całego kompleksu prowadzi droga S 115d, przechodząca w Via Caboto, która jest jedną z głównych ulic uroczej miejscowości wypoczynkowej – Marinella, leżącej u stóp Selinuntu. W tym miejscu znajduje się rondo z którego można wjechać na teren kompleksu i duży parking. Już przy samym rondzie znajduje się informacja turystyczna i szereg straganów z pamiątkami. 

Świątynia Hery. Widok od frontu
Z parkingu wewnątrz kompleksu, po dokonaniu opłaty (tylko do trzech świątyń lub uprawniającej do zwiedzania całego terenu) wstępujemy na drogę prowadzącą do Templi Orientali, czyli zespołu świątyń, z czego jedna z nich, pospoświęcona Herze, jest w stosunkowo dobrym stanie, a pozostałe to już tylko hałdy gruzu, chociaż ich ilość świadczy o tym jak musiały być ogromne. 

Świątynia Hery
Według danych archeologicznych, w miejscu gdzie ostała się jedynie samotna kolumna, znajdowała się świątynia poświęcona Apollowi, którą zdobiło 17 kolumn po bokach i 8 frontowych, o wysokisci 16 m i 3,5 m średnicy. Z tego miejsca widać w oddali Akropol, do którego możemy dojechać Strada dei Templi, skorzystać z elektrycznego pojazdu dla turystów lub nawet dojść piechotą, chociaż tego nie polecam, zwłaszcza w upalne dni. Z drugiego parkingu wspinając się po murach obronnych wzniesionych w 306 r. p.n.e. docieramy do świątyni z początku VI w., będącej najstarszym obiektem w całym kompleksie.

Akropol. Świątynia poświęcona Heraklesowi
Akropol. Inne ujęcie na świątynie
Świątynia ta została zrekonstruowana w 1925r. i była poświęcona Heraklesowi. Piękny fryz z metopami i figury wotywne zostały jednak przeniesione do Museo Archeologico Regionale, znajdującego się w Palermo. 

Akropol. Główna ulica widziana od strony bramy północnej
Dobrze widoczna jest struktura miasta z główną ulicą, poprzecinaną pod kątem prostym bocznymi uliczkami. Jeżeli wystarczy nam sił, możemy się pokusić o 10 minutowy spacer do Santuario della Malophoros, aby móc zobaczyć wielki ołtarz ofiarny poświęcony bogini Demeter Malophoros. Na zakończenie nie pozostaje nic innego, jak podjechać do Marinelli, ugasić pragnienie i nieco się posilić w jednej z trattorii na Via Marco Polo, podziwiając piękny widok na morze i port.

Marinella widziana z Akropolu
Domek letniskowy w Marinelli


Foto: ⓒ Aleksander Frąckiewicz